30 minut później na peron podjechał
podstawiony skład, który bezpośrednio miał nas zabrać do Juszek. Masa
rozkrzyczanych ludzi, ubrana w kolorowe ubrania, z wieloma bagażami rzuciła się
do drzwi wagonów. Dzieci w różnym wieku i kobiety robiły najwięcej hałasu.
Mężczyźni udając stoicki spokój, pod nosem, żeby nikt nie widział, skrycie
warczeli na swoje rodziny.
A my, nie spiesząc się zajęliśmy miejsca w przedziale 1 klasy. Nasze bagaże
Tadeusz umieścił na półkach nad siedzeniami i oboje wyszliśmy na korytarz, żeby
popatrzeć na rozgorączkowanych przed podróżą ludzi. Po kilkunastu minutach i po
gwizdku konduktora nasz wagon sapnął i drgnął… ruszyliśmy.
Pogoda była piękna, słońce już mocno świeciło, ale nasz przedział nie nagrzał
się jeszcze czyniąc z niego saunę. Odkąd pociąg ruszył wymieniłam z
Tadeuszem tylko kilka zdań. Wszystko zmieniło się kiedy wyjęłam z plecaka
książkę…
- Ooo – mrukną z zadowoleniem Tadeusz. Czytasz Grabińskiego? Nie
wiedziałem… pochwalam!
- Wypożyczyłam to z mojej biblioteki.
Jeszcze nic jego nie czytałam – odpowiedziałam zgodnie z prawdą
- Świetne historie. Horror kolejowy,
tak to się nazywa. Nie uwierzysz jak powiem, że znaliśmy się kiedyś, byliśmy
dobrymi znajomymi. Wymieniliśmy też kilkanaście listów. Jestem również
bohaterem jego jednego opowiadania. – mówił z zadowoleniem Tadeusz. Poczytaj sobie Diana, a ja pomyślę
chwilę nad spotkaniem z naszymi znajomymi.
Tadeusz zachwycał mnie z każdym dniem. To człowiek… który ma wiele tajemnic.
Pewnie nie starczy nam czasu, żeby odkrył je wszystkie przede mną. Kiedy tak
rozmyślałam Tadeusz mrugnął do mnie, uśmiechnął się i wygodnie rozsiadł się w
fotelu zamykając oczy. A ja… zagłębiłam się w lekturze.
I
tak dojechaliśmy do… obiadu. Poszliśmy do przedziału restauracyjnego,
zamówiliśmy ziemniaki z surówka i on kotletem schabowym, a ja z
kurczakiem. Do tego butelka wody mineralnej.
Przy obiedzie Tadeusz pytał się mnie o wrażenie z lektury i kiedy mu je
opowiadałam uśmiechał się pod nosem.
- Kiedyś opowiem Ci o mojej
znajomości z panem Stefanem. Ech, to były czasy…
- Mógłbyś mi powiedzieć o wampirach?
– zapytałam znienacka, dziwiąc się samej sobie…
- Zastanawiałem się kiedy o to się
zapytasz – uśmiechnął się
Tadeusz dopijając ostatni łyk swojej wody. Opowiem Ci o tym w
przedziale. Idziemy?
Przepychając się przez tłumy ludzi
siedzących na korytarzu, zostałam zaczepiona przez pewną kobietę o wątpliwej
urodzie, z ciemnokasztanowymi włosami upiętymi na głowie, mającej przy siebie
kosz jabłek. Chwile ze sobą porozmawiałyśmy o podróży pociągiem, pasażerach.
Bardzo zainteresował ją mój kompan, ale jak zwykle jeśli ktoś pyta o moich
współtowarzyszy podaję mało ważne i szczątkowe informacje. Żegnając się dała mi
jedno jabłko - z robakiem! Obrzydzona owym faktem udałam się do naszego
przedziału.
W przedziale zastanawiałam się czy dobrze zrobiłam, że zdałam to pytanie.
Wiedziałam, miałam przeczucie, że prędzej czy później nadszedłby takie czas, w
którym Tadeusz sam by mi o tym opowiedział, ale…
- To było w Ameryce… - zaczął. Lata 50. Razem z Vadimem i Grigorim
rozpracowywaliśmy ostatniego Wampira na świecie… To był cwany lis, dużo czasu
zajęło Nam żeby go dorwać. Ale w końcu nam się udało. Mieszkał w Los Angeles…
przy jednej z większych ulic. To była bardzo wpływowa isto… osoba w tamtych
czasach. Jak sama się domyślasz, nie mogliśmy go normalnie zlikwidować.
Na początku musieliśmy zobaczyć jakie ma zwyczaje, co robi, z kim się
spotyka. Zaczęliśmy wyobraź sobie pracować w firmie telekomunikacyjnej i …
godzinami siedzieliśmy w studzienkach ulicznych… pracując nad przywróceniem
sprawności działania telefonów. Mieliśmy dobry widok na jego mieszkanie… Aż
pewnego wieczoru capnęliśmy go i studzienkami przeszliśmy kilka przecznic… A
później. Hmm… a później udało Nam się go pozbyć dokumentnie. Ale nie powiem Ci
w jaki sposób. Jeszcze nie. – Tadeusz uśmiechnął
się do mnie i z powrotem rozsiadł się wygodnie w fotelu. Tak to było… tak to było…
A ja odwróciłam głowę do okna i patrząc na zmieniające się widoki rozmyślałam o
tym co usłyszałam.
Musiałam zasnąć… Tadeusz nachylał się nade mną uśmiechnięty. Byłam
przykryta kocem…
- Wstawaj Kochana… zaraz wysiadamy.
Jeszcze z 15 minut i jesteśmy na miejscu…
-Boże już….. zaraz… poczekaj już wstaję… przeciągając się na niewygodnym
siedzeniu. Czas szybko upłynął i
zaraz pociąg stanął. Po tym jak przetarawaniliśmy się z bagażami, torbami,
jedzeniem, piciem i jak to ujął Tadeusz stertą
wypaczaczy mózgów w postaci typowo kobiecych gazet wydobyliśmy swe zwłoki z
wagonu.
- Gregori i Vadim, przyjadą po nas? - zapytałam
- Tak, tak - mamy czekać na nich na parkingu.
Nim zdążyłam zrobić krok, zza pleców, usłyszałam czyjeś wołanie. Okazało się,
że Vadim nie mógł po nas przyjechać i poprosił swojego znajomego z Gdańska, Dawida, który
miał nas zawieźć na Juszki. Po pokonaniu pewnego odcinka jazdy, wjechaliśmy do
lasu, przez który ciągnęła droga do wsi. Jest to taki nasz polski Loller
coster. Działka jest piękna, przestrzenna, z dużą przyczepą, koło której stoi
drewniana ławka. Nie trzeba było długo czekać, z domku wyszli do nas nasi
znajomi.